Po Wałbrzychu także i w Warszawie zdaje się nasza najukochańsza władza dała ciała, konkretnie, dała się złapać na oszustwie wyborczym.
Cóż, wygląda na to, że i PO może powiedzieć o sobie, że nie umie fałszować wyborów, to znaczy, fałszuje, ale nie umie zacierać śladów. Bo popatrzmy, ile machlojek wychodzi na jaw- te karty wyborcze w Brukseli, co to ich wyjęto z urny kilkaset więcej, niż wydano głosującym, nie jedną, nie 10, ale kilkaset, więc nie można powiedzieć, że się panie, jakoś tak skleiły, sorry, sorry! Nic się nie skleiło, ktoś dosypał. Kto? No właśnie, któż taki?
W Wałbrzychu działacze struktur partyjnych PO kupowali głosy na ulicach, bezczelnie, na chama, bez skrepowania, pewni bezkarności. I właściwie prawie im się udało, bo rozgrzana pani sędzina wydała wyrok, że co prawda kupiono głosów więcej, niż wynosiła różnica między kandydatami, ale jednak nie miało to znaczenia dla wyniku wyborów.
No i teraz wisienka na torcie, ostatnia historia, o której, jak mi się wydaje jeszcze usłyszymy, bo dopiero, co wypłynęła, a smakowita jest i budzi tyle pytań, że chyba puder zmieszany z potem będzie spływał po twarzy Grasia kilogramami.
W bagażniku komendanta policji znaleziono paczkę wypełnionych głosów z wyborów na Prezydenta Warszawy. No, ciekawe! Wszystkie głosy musza być policzone, zapakowane, opisane, odwiezione, wszystko się musi zgadzać, co do jednej sztuki. No i się zgadzało, co do sztuki, nie? O ile mnie pamięć nie myli. A tu się okazuje, że nie za bardzo. W jaki to tajemny sposób głosy się zgadzały z protokołami, a teraz się odnajdują jakieś dodatkowe i to nie jeden zlepiony przez nieuwagę, ale kilkaset? Nie pierwszy to raz, gdy znajdujemy zagubione stosy kartek wyborczych, dziwnym przypadkiem wszystkie z głosem na Jarosława Kaczyńskiego. Jak głosy były oddane, to jakim cudem protokoły się zgadzały? Jakim cudem- cudem nad Wisła zapewne. Albo nad urną.
Fakty te w każdym normalnym kraju wstrząsnęłyby sceną polityczną, rozpoczęłyby procedurę delegalizacji partii, a jej kierownictwo poszłoby kiblować na długie lata. Wszędzie, ale nie w Polsce, oczywiście!
Cóż, wygląda na to, że i PO może powiedzieć o sobie, że nie umie fałszować wyborów, to znaczy, fałszuje, ale nie umie zacierać śladów. Bo popatrzmy, ile machlojek wychodzi na jaw- te karty wyborcze w Brukseli, co to ich wyjęto z urny kilkaset więcej, niż wydano głosującym, nie jedną, nie 10, ale kilkaset, więc nie można powiedzieć, że się panie, jakoś tak skleiły, sorry, sorry! Nic się nie skleiło, ktoś dosypał. Kto? No właśnie, któż taki?
W Wałbrzychu działacze struktur partyjnych PO kupowali głosy na ulicach, bezczelnie, na chama, bez skrepowania, pewni bezkarności. I właściwie prawie im się udało, bo rozgrzana pani sędzina wydała wyrok, że co prawda kupiono głosów więcej, niż wynosiła różnica między kandydatami, ale jednak nie miało to znaczenia dla wyniku wyborów.
No i teraz wisienka na torcie, ostatnia historia, o której, jak mi się wydaje jeszcze usłyszymy, bo dopiero, co wypłynęła, a smakowita jest i budzi tyle pytań, że chyba puder zmieszany z potem będzie spływał po twarzy Grasia kilogramami.
W bagażniku komendanta policji znaleziono paczkę wypełnionych głosów z wyborów na Prezydenta Warszawy. No, ciekawe! Wszystkie głosy musza być policzone, zapakowane, opisane, odwiezione, wszystko się musi zgadzać, co do jednej sztuki. No i się zgadzało, co do sztuki, nie? O ile mnie pamięć nie myli. A tu się okazuje, że nie za bardzo. W jaki to tajemny sposób głosy się zgadzały z protokołami, a teraz się odnajdują jakieś dodatkowe i to nie jeden zlepiony przez nieuwagę, ale kilkaset? Nie pierwszy to raz, gdy znajdujemy zagubione stosy kartek wyborczych, dziwnym przypadkiem wszystkie z głosem na Jarosława Kaczyńskiego. Jak głosy były oddane, to jakim cudem protokoły się zgadzały? Jakim cudem- cudem nad Wisła zapewne. Albo nad urną.
Fakty te w każdym normalnym kraju wstrząsnęłyby sceną polityczną, rozpoczęłyby procedurę delegalizacji partii, a jej kierownictwo poszłoby kiblować na długie lata. Wszędzie, ale nie w Polsce, oczywiście!